Wakacje, wakacje i po wakacjach…

Wakacje, wakacje i po wakacjach…

Czy wakacje tłumacza różnią się jakoś zasadniczo od wakacji innych ludzi? I tak, i nie. Nie, bo my, tłumacze, mamy różne potrzeby i preferencje podobnie jak pozostała część populacji wykonująca inne zawody. Jedni wolą morze, inni wolą góry. Jedni lubią leżeć na plaży, inni chodzić po muzeach. Jest jednak parę rzeczy, które nas wyróżniają.

1. Imersja.

      Staramy się regularnie jeździć w miejsca, w których używa się naszych języków. To naturalne, doceniamy walor imersji, wręcz uważamy ją za ważny element samokształcenia, najskuteczniej umożliwiający bycie na bieżąco z obecnymi trendami, modami czy tendencjami panującymi w krajach naszych języków (co niezwykle przydatne, zwłaszcza w zmieniającej się rzeczywistości, która oddala nas trochę od funkcji tłumacza sensu stricto w stronę funkcji osoby świadczącej usługi językowe, ale o tym więcej innym razem). Teoretycznie imersję można byłoby zastąpić lekturą i śledzeniem mediów, ale tylko teoretycznie, o pewnych rzeczach bowiem najlepiej przekonać się bezpośrednio (tu przykład z kraju nie mojego języka, czyli z Grecji, gdzie spędzałam część tegorocznych wakacji, otóż okazało się, że frappé, czyli grecka mrożona kawa towarzysząca mi przez lata podróży po Helladzie, jest już passé, teraz modne jest iced espresso, o czym raczej nie dowiedziałabym się, gdybym nie była na miejscu). Regularna imersja nie zawsze jest wykonalna, bo rodzina może nie mieć ochoty jeździć co rok do tego samego kraju (albo dwóch czy trzech na zmianę, jak w moim przypadku), ale faktem jest, że najczęściej wybieramy wyjazdy do krajów naszych języków.

      2. Grammar nazi.

      Czepiamy się błędów językowych, jeśli nie jesteśmy w kraju naszego języka, a ktoś akurat próbuje w nim mówić lub, co gorsza, pisać. Tutaj zdecydowanie najszersze pole do popisu mają angliści, gdyż, jak powszechnie wiadomo, wszyscy i wszędzie mówią i piszą po angielsku (niżej podpisana także, chociaż nigdy się tego języka nie uczyła). W każdym razie łapię się na tym, że bardzo uważnie i krytycznie słucham/czytam, jak obcokrajowcy mówią/piszą w moich językach. Zwłaszcza jeśli używają ich zawodowo i w celach zarobkowych.

      3. Zegar wakacyjny tłumacza

      Wybieramy terminy wyjazdów, które są skorelowane z niskim sezonem w zleceniach, co w moim przypadku akurat wiąże się z koniecznością pokrywania najwyższych kosztów wakacji, gdybym chciała spędzać je we Włoszech, bo niski sezon w zleceniach na tłumaczenia z włoskiego (sierpień, kiedy większość firm się zamyka w związku z urlopami) pokrywa się z najwyższym sezonem we włoskim hotelarstwie. Teoretycznie, jeśli nie mamy dzieci w wieku szkolnym, moglibyśmy wyjeżdżać w dowolnym momencie, co dla miłośników zwiedzania byłoby z korzyścią, bo na przykład kraje śródziemnomorskie zdecydowanie lepiej zwiedza się na przełomie września i października czy kwietnia i maja niż w sierpniu, no ale wrzesień i październik oraz kwiecień i maj to wysoki sezon dla tłumaczy wielu języków, więc dłuższe wyjazdy wtedy raczej odpadają.

      4. Moja żona jest z zawodu tłumaczem!

      Pracujemy nawet na urlopie. I nie, nie mam tu na myśli pracoholików odpalających laptopa pod palmami, żeby przetłumaczyć parę stroniczek, tylko raczej obsługę tłumaczeniową współwycieczkowiczów. Zapytanie o drogę, zamówienie jedzenia w restauracji, zrobienie awantury w hotelu… To wszystko zawsze ja. Do tego stopnia weszło mi to w krew, że niedawno, kiedy byłam ze znajomymi w restauracji i kolega zamówił (po konsultacji) dla wszystkich jedzenie, to byłam tym bardzo zaskoczona, tak jakbym trochę nie wiedziała, że tak można… A zawodowo? Staram się nie pracować na wypoczynkowym wyjeździe, ale… odbieram telefony, umawiam terminy, robię wyceny. Moje biuro podąża za mną. Pewnie nie jest to wyróżnikiem tłumaczy, a dotyczy wszystkich freelancerów, którzy prowadzą JDG.

      5. Gordon Ramsay lubi to.

      Jesteśmy kulinarnie bezlitośni. Uwaga: dotyczy tłumaczy języków tych krajów, które zrobiły światową karierę kulinarną. Czyli mnie dotyczy. W praktyce sprowadza się to do tego, że nie zamawiam pizzy ani makaronu poza Włochami lub bardzo sprawdzonymi włoskimi restauracjami, prowadzonymi przez Włochów. Ale ponieważ jestem nie tylko tłumaczką, ale także matką, która spędzała i nadal spędza wakacje z dorosłymi już dziećmi, lubiącymi kuchnię włoską, to czasem nie udaje mi się uniknąć spotkania z pizzą albo makaronem w wydaniu międzynarodowym. Najczęściej są to spotkania tyleż bolesne, ile w niektórych miejscach nieuniknione (czasem lepiej zjeść nieudaną pizzę niż udane dane kuchni miejscowej). I nie, nie pamiętam, bym gdziekolwiek poza Włochami jadła naprawdę dobrą pizzę (ponoć w Pabianicach jest mega dobra pizzeria, ale jeszcze tam nie byliśmy).

      6. Faites vos jeux, rien ne va plus, czyli wyjazdowa i powrotowa ruletka 

      Nie jesteśmy nigdy w stanie przewidzieć, jakie będzie wejście w tryb wakacyjny, a po powrocie, jakie będzie wejście w tryb pracy. Możliwe są wszystkie warianty – wysyłanie tłumaczenia z kwalifikowanym podpisem elektronicznym tuż przed wyjazdem na lotnisko albo trzy dni przerwy i luzu przed wyjazdem, bo niski sezon zaczął się wcześniej, następnie spokojny powrót i powolne wchodzenie w kapiące z wolna zlecenia albo zlecenie na tłumaczenie ustne nazajutrz* po powrocie. I zdarza się także, niestety, że nie będziemy w stanie wziąć bardzo fajnego zlecenia od bardzo fajnego klienta, gdyż potrzebuje nas akurat w dniu wyjazdu albo powrotu…

      * Nazajutrz, ponieważ co do zasady nie przyjmujemy zleceń na dzień powrotu. Samoloty się spóźniają, samochody się psują, wszystko może się zdarzyć. I, o ile zdarzało mi się wykonywać ustne tłumaczenia, z których jechałam niemal bezpośrednio na wakacje (ze spakowanymi walizkami), o tyle nie ryzykuję wystawienia klienta z przyczyn ode mnie niezależnych w dniu powrotu.

      A kończąc ten wpis, w tym roku powrót z wakacji jest łagodny, skoro wczoraj wróciłam, a dzisiaj miałam czas na jego napisanie…

      Wpisy blogowe o podobnej tematyce